Niebezpiecznie zbliżyliśmy się do połowy tego roku 2014. Miał to być rok przełomowy w moim życiu, tak przynajmniej czułam gdy o 00:05 popijałam 2 kieliszek szampana i dojadałam resztki sylwestrowej kolacji. Nigdy nie byłam z tych co obsesyjnie pragną świętować koniec i początek roku. W swoim 25-letnim życiu byłam na kilku imprezach sylwestrowych i żadna nie utrwaliła mi się jakoś niezwykle. Może ta spędzona w Krakowie, gdzie byłam świadkiem epickich rozstań i pączkowania nowych romansów, sama pozostając chłodnym obserwatorem (znałam tylko gospodarza, a bardzo społeczna to ja nie jestem, więc... ekhm). W każdym razie u progu Nowego Roku miałam nadzieję, że znajdę super pracę (w Londynie!!), a reszta jakoś sama się ułoży... Na razie ciągle mieszkam w Polsce i powoli piszę moją książkę, w międzyczasie gotując pyszności dla mojej rodziny, którymi później dzielę się z wami.
Skoro jednak już ustaliłam, że zbliżamy się do połowy roku 2014 postanowiłam ten fakt uczcić (choć kiedy dokładnie połówka wypada nie wiem i raczej nie będę sprawdzać, żeby się nie załamywać). Nie ma lepszego sposobu, by coś uczcić niż upieczenie jakiegoś dobrego ciasta. Wyborów było kilka, do końcowej rozgrywki trafiły waniliowe, kolorowe muffinki z waniliowym kremem, monkey bread i żółte makaroniki. Wszystkich 3 rzeczy nie mogłam na raz upiec, więc zdecydowałam się na żółte makaroniki, głównie dlatego, że już od dawna chciałam ich spróbować (tak, wyjście do cukierni nie wydaje mi się najprostszym rozwiązaniem).
Musicie przyznać, że jest coś niezwykłego w ciasteczkach w toksycznym zielonym, bądź różowym kolorze (fioletowym, niebieskim, czerwonym itd...). Moje będą żółte, bo widziałam gdzieś piękne zdjęcie takiego żółtego makaronika ozdobionego czarnymi paskami, tak, że przypominał pszczółkę. Nie wiem jak wy, ale ja mam dużą słabość do takich uroczych, małych słodkości :)
Jako, że całość tego posta nie jest optymistyczna to od razu napiszę, że moje makaroniki nie wyglądają tak jak powinny (winię za to barwnik), ale smakują nieziemsko dobrze, więc podzielę się przepisem i tak! Był to prezent urodzinowy dla mojej siostry stąd eleganckie pudełko :)
Będą Wam potrzebne:
Jako, że całość tego posta nie jest optymistyczna to od razu napiszę, że moje makaroniki nie wyglądają tak jak powinny (winię za to barwnik), ale smakują nieziemsko dobrze, więc podzielę się przepisem i tak! Był to prezent urodzinowy dla mojej siostry stąd eleganckie pudełko :)
Będą Wam potrzebne:
- tzw. rękaw do nakładania ciasta (mój jest w kształcie strzykawki i jest to pierwszy, tego rodzaju sprzęt, który satysfakcjonuje mnie tym jak pracuje)
Makaroniki:
- 125 g mielonych migdałów
- 175 g cukru pudru
- 100 g białek (mnie wyszły 3 białka, ale jak macie małe jajka to pewnie więcej)
- jeszcze 75 g cukru pudru (korzystałam z przepisu brytyjskiego, a oni mają różnej wielkości kryształki - nie to co my :P)
- szczypta żółtego barwnika (NIE korzystajcie z żelowego - jest beznadziejny)
Lemon Curd (nadzienie) - przygotowujemy dzień wcześniej:
- 3 cytryny
- 140 g cukru
- 3 jajka
- 1 łyżka mąki kukurydzianej
- Zaczynamy od przygotowania Lemon Crud, który następnie będziemy chłodzić w lodówce.
- Myjemy cytryny i ocieramy z nich skórkę. Sok wyciskamy i, na patelni, mieszamy ze startą skórką oraz mąką kukurydzianą. Następnie wsypujemy cukier i gotujemy na wolnym ogniu.
- Jajka wbijamy do miski, a następnie musimy je rozbełtać. Wlewamy jajka do cytrynowej mieszanki na patelni, dokładnie mieszamy (robimy to raczej energicznie, aby białko się nie ścięło). Gotujemy aż zgęstnieje cały czas mieszając (ok 4 min).
- Masę przekładamy do słoika lub miski i, po ostudzeniu, wkładamy do lodówki, gdzie może być przechowywany do około tygodnia.
- Piekarnik nagrzewamy do 175 st C (165 st jeśli z termoobiegiem)
- Mieszamy migdały z pierwszym cukrem pudrem (175 g). Przesiewamy.
- Ubijamy białka na sztywno. Dodajemy 1/4 drugiego cukru pudru (75 g), a następnie ubijając na wysokich obrotach resztę tegoż cukru pudru.
- Używając warzechy (łyżki) delikatnie musimy wmieszać mieszankę migdałów z cukrem pudrem - z uniesionej łyżki ciasto powinno spływać jak wstążka.
- Na sam koniec dodajemy szczyptę barwnika.
- Ciasto nakładamy do "rękawa" i wyciskamy małe krążki na wyłożoną papierem formę. Rękaw powinien być ułożony pionowo w stosunku do formy. Pomiędzy ciastkami zostawiamy przerwy.
- Formą lekko uderzamy o stół, by usunąć bąbelki powietrza i pozostawiamy na około 15, aby podeschły.
- Pieczemy przez około 12-15 minut. Aby sprawdzić, czy makaroniki są gotowe trzeba jeden lekko nacisnąć, jeśli jest miękki i się rusza to jeszcze nie są gotowe! Możemy przykryć je od góry folią aluminiową, aby uniknąć spalenia.
- Po wyjęciu z piekarnika pozwalamy im ostygnąć na blaszce.
- Składamy makaroniki: na płaską powierzchnię makaronika nakładamy trochę lemon curd i przykrywamy drugim - same się skleją. Powtarzamy czynność, aż zużyjemy wszystkie ciastka.
- Możemy białka na makaroniki przygotować dzień wcześniej i pozostawić w lodówce, aby zgęstniały - podobno działa, nie wiem nie miałam tyle czasu :)
Smacznego!!
P.S. Inspiracja: Heavenly Lemon Macaroons.
P.P.S. Połowa Roku, jak się okazuje, minęła dzisiaj w południe :/.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz